Którymi drzwiami do Nieba?

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Forum Fanów Edyty Bartosiewicz Strona Główna » Off Topic
Autor Wiadomość
George
Możesz

Możesz



Dołączył: 08 Sie 2008
Posty: 167
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Mężczyzna

Post Wysłany: Pon 9:57, 11 Sie 2008    Temat postu: Którymi drzwiami do Nieba? Zobacz profil autora 

Natrafiłem na artykuł:

Dla chrześcijan uznających Biblię jako jedyny autorytet w sprawach wiary historia nie jest kłopotliwą układanką, ale wypełnieniem Bożych zamiarów. W swoim poszukiwaniu zbawienia omalże nie przeoczyłem drzwi, które otworzył przede mną Chrystus, a których nikt z ludzi nie może zamknąć OBJ. 3,7.

Tamte drzwi pod schodami prowadziły do starego, zakurzonego pomieszczenia w kotłowni, gdzie nieustannie coś warczało, i gorącego. Były to lata mojej nauki w college'u, którejś kolejnej zimy. Witałem z rozkoszą każdą odrobinę ciepła. Nikt, wydawało się, tamtych drzwi nie zauważył. Studenci też nie zwracali na nie uwagi. A wiodły one do cudownie sekretnej kryjówki na modlitwę.

Nie były wcale daleko od naszych klas. Musiałem jedynie wypaść bocznymi drzwiami, przeciąć trawnik i już tam mogłem być, odosobniony na osiem minut w żarliwej modlitwie i zatopiony w księgach Biblii, błagający Boga, żeby był miłościw usunąć każdy przejaw grzechu, każdy mój ukłon w stronę zła. Osiem minut, żeby stać się takim jak Jezus. Osiem minut, żeby ubłagać oczyszczenia dla swej ludzkiej natury, która była tak dalece nie do przyjęcia dla mnie samego, że jak też ją miał tolerować Pan Bóg.

Wyliczyłem sobie, że gdybym wytrwał w tym wybieganiu na przerwy między lekcjami, to potrafiłbym doświadczyć bliskości Boga przez cały długi dzień. Ze swoimi półtoragodzinnymi medytacjami rano i nie krótszymi wieczorami, no i tymi mini-medytacjami w ciągu dnia, pomyślałem sobie — jakoś duchowo będę się trzymał.

No i rzeczywiście, przeżyłem wiele budujących doświadczeń. A za pierwszym razem to nie odczuwałem nawet żadnych pokus przez całe trzy tygodnie. Cokolwiek robiłem z moich studenckich zajęć — czy kiedy czyściłem toalety, czy grabiłem zeschłe liście, czy usuwałem mocnymi nakłuciami lód, który aż w trzech warstwach osiadł na podjeździe pod bramą — odczuwałem niebiańska radość.

Ale jakoś się to wszystko skończyło. Moja przyjemność przebywania z Bogiem zanikła. Na kształt jakiegoś obrzydliwego wtargnięcia złowieszczej ciemności, poczęła mnie zwolna osaczać depresja. Boża świętość stała się dla mnie za bardzo wszechogarniająca. No i koniec dnia przynosił uczucie dalekości Boga i mego niepodobieństwa do Chrystusa. []

Na ile też godzin dziennie zupełnie o Nim zapominałem! Do głowy przychodziły mi myśli, które mi się wcale nie podobały. Wydawało mi się, że jestem tym samym starym człowiekiem. Wcale się nie zmieniłem. Pokusy lgnęły do mnie jedna za drugą jak ćmy do światła. Moja dusza jakoś się skurczyła. Modlitwa wydawała się niemożliwością. Gorąco sam siebie znienawidziłem. Kto mógłby mnie wyswobodzić z tej mojej straszliwie grzesznej natury? Byłem jak worek gnijących kartofli. Czy też ja kiedy umrę dla grzechu i skończę z nim raz na zawsze?

Złudzenie świętości. No, dosyć już o tym. Zabrzmiało to pewnie jak bredzenie rozmiękczonego umysłu. Ale rzecz w tym, że ja po prostu miałem wtedy ambicję być perfekcjonistą. Byłem nim przez dziesięć długich lat. Dziesięć lat, w ciągu których zabiegałem o czystość moralną umysłu i serca, która z kolei zmierzyłaby się z doskonałym prawem Bożym i ostała na rychłym już sądzie. Dziesięć lat poszukiwania nieświętego złudzenia świętości.

Proszę tylko mnie źle nie zrozumieć. Legalistą nie byłem. W każdym razie nie w tym sensie, w jakim się powszechnie to słowo rozumie. Byłem w końcu dostatecznie wyrafinowany teologicznie, żeby nie wiedzieć, iż dobre uczynki mnie nie zbawia. Żadnej zasługi w chodzeniu do Kościoła, składaniu obfitych darów ani czytaniu Biblii, ani życzliwości sąsiedzkiej czy „nawiedzaniu” chorych — nic z tego nie mogło wciągnąć mnie na wyżyny świętości. To wiedziałem.

Nie. Mój legalizm, jeśli już chciałby go kto tak nazwać, był o wiele bardziej subtelny i przemyślany. Bardziej bowiem doświadczałem duchowego legalizmu. Można by nawet powiedzieć — legalizmu Ducha Świętego. Nie mogłem być posłuszny doskonale prawu Boga o własnych siłach, ale z całą pewnością mogłem go przestrzegać w mocy Ducha Świętego i przetrwać w ten sposób to niekończące się śledztwo!

Ale też i nie na Dziesięć Przykazań z Synaju spoglądałem, bo chciałem sprostać Dziesięciu Przykazaniom, które obracał w czyn każdego dnia Jezus. Czułem, że tylko naśladowanie Jego było jedyną droga do ostatecznego zbawienia. O tak, dostąpiłem przebaczenia, ale to odnosiło się do rzeczy przeszłych. Kłopotała mnie natomiast przyszłość, to doskonałe życie Jezusa, które muszę na czas dokładnie odzwierciedlić w swoim — z powodu sadu nad ludzkością. Wydawało mi się, że żadna miara przebaczenia nie będzie dostatecznie adekwatna, jeśli ja w końcu nie zrównam się z charakterem Chrystusowym. []

Wiedziałem, że Chrystus był sprawiedliwy, ale jak mogłem ja tę sprawiedliwość posiąść? Czułem, że jedyna droga wiedzie przez Ducha Świętego. Wszystkie inne zamierzenia były jak porywanie się z motyką na słońce. Poddaństwo Bogu przez Ducha Świętego: w taki przecież sposób pozostał doskonałym Syn Boży. A czyż ap. Paweł nie powiedział, że Rzymianie umarli ostatecznie dla grzechu, a stało się to dlatego, że niedługo przedtem przeżyli byli napełnienie deszczem Pięćdziesiątnicy?

Czułem, że to było to. Potrzebowałem tylko głębszego napełnienia Duchem Świętym, żeby rozwinąć w sobie wszystkie te piękne cnoty Chrystusowe i to stawi mnie w obliczu prawa Bożego doskonałym. Tak więc na sądzie niczym mnie ono nie obciąży. Tak więc prawo powie mi już: Niechże wejdzie przez perłowe bramy.
Zabrało mi całe lata, żeby się zorientować, że nie przeżywałem już Ewangelii jako Dobrej Nowiny. Przeciwnie, Ewangelia stała się dla mnie udręką, ciężarem, miarą niemożliwą do zrównoważenia. Oczywiście, to co miałem, to nie była wcale Dobra Nowina, ale pozbawiona jakiejkolwiek radości nabożność, a w najlepszym wypadku jej wypaczenie. Jeśli wiedziałem coś o miłosierdziu Bożym, to w sensie niebiańskiego biznesu, na kształt: „Zmiłuj się nade mną”, jak powiedział sługa, „a ja ci wszystko zapłacę”. Moje zabiegi o doskonałość, owo płacenie Panu Bogu za wszystko, stały się warunkiem Jego zmiłowania. Niemożliwość takiego doznania popychała mnie we mgłę i rozpacz, i jeszcze większy grzech, poczucie winy, niepowodzenie w życiu.

Religia neurasteniczna. Doszedłem do tego, co zwykłem byłem odtąd nazywać religią neurasteniczna. Niepostrzeżenie krzyż Chrystusa otrzymywał w moim myśleniu miejsce drugorzędne. Zwyciężyła moja koncepcja pierwszorzędnej ważności mocy Ducha Świętego. Poprzestawiałem role Osób Trójcy i uczyniłem Ducha Świętego swoim Zbawicielem, pragnąc, aby On właśnie stawił mnie doskonałym przed prawem Bożym.
Jezus też nie był już tym wielkim ośrodkiem, przy pomocy którego mogłem dostąpić łaski Ducha Świętego. Moim wielkim celem, w istocie, był duchowy legalizm. A największą już w tym ironią był fakt, że w swoim niespokojnym pragnieniu, żeby być posłusznym prawu, stawałem się coraz bardziej nieposłusznym, a im bardziej ścigałem doskonałość, tym głębiej popadałem w niedoskonałość.

Ale wzeszła nade mną jutrzenka, kiedy Bóg objawił mi drogę sprawiedliwości. Właśnie objawienie, to jest właściwe słowo. To jest zapewne nie tak automatyczne widzenie rzeczy, jak Bóg je widzi. Zawsze myślałem, że kiedy ap. Paweł powiada o Ewangelii, iż objawia sprawiedliwość Bożą RZYM. 3,21, to ma na myśli naturę Boga, że Ewangelia objawia np. Bożą miłość. []

No cóż, chociaż jest to istotnie prawda Pisma Świętego, i z całą pewnością największa, ja pomimo to odkryłem, że nie o tym ap. Paweł w swym wielkim Liście do Rzymian pisał. Miał natomiast na myśli to, że Ewangelia objawia sprawiedliwość, której Bóg udziela (patrz: RZYM. 3,21, por. FILIP. 3,9). Tyle się naszukałem zupełności, pełni, doskonałego posłuszeństwa — jak by to nie nazwać — żeby zaprezentować je Bogu ku Jego zadowoleniu, a tu Pismo Święte oświadcza, że to On się o nią już postarał!

Więcej jeszcze, przygotował tę sprawiedliwość „bez zakonu” albo „niezależnie od zakonu”, jak mówi inne tłumaczenie. A to znaczy, że niezależnie od jakiegokolwiek ludzkiego usiłowania, żeby jej dojść.

Gdzieś we wszechświecie istnieje doskonała pełnia, absolutna doskonałość i jest dla mnie dostępna. A ja pragnąłem jej ponad wszystko inne. Kiedy bardziej zagłębiłem się w Słowo Boże, ukazało mi ono, że owa doskonałość istnieje w Jezusie Chrystusie. Nie był On tylko środkiem dojścia do niej, On nią po prostu jest!
Bóg Ojciec i Bóg Duch Święty poświęcili trzydzieści trzy lata, żeby wyrzeźbić w życiu i śmierci Jezusa, który był Bogiem-Synem w ciele ludzkim — doskonałe, nieskazitelne człowieczeństwo. Zaprezentował On ten dar światu jako swoje zabezpieczenie człowieczej sprawiedliwości. Problem był tylko w tym jak ją otrzymać, jak wydobyć ją z Chrystusa. Czyżbym więc na nowo miał stanąć przed tym samym dylematem, od którego się wszystko zaczęło? Właśnie nie — zupełnie na odwrót.

Nie miałem wydobywać owego doskonałego życia Chrystusa z Niego, bo ono zostało mi dane na kredyt, tak jak by było moje. Przypisane — tak to określa Biblia RZYM. 4,3. Ujmując to inaczej — doskonały Jezus miał być przyjęty przez Boga jako Zastępca, jako ktoś na moje miejsce — dla mego biednego życia. Środkiem do tego, żeby to Boże urządzenie przyjąć, była wiara, i nawet tego również Bóg dopatrzył.

Teraz za sprawą Chrystusa jako mego Wielkiego Obrońcy, Przyjaciela, Zastępcy, przestał wisieć nad moją grzeszną naturą Boży wyrok. Bo od czasu, kiedy śmierć Chrystusa została zaliczona na moje konto, Bóg przyjął moją zbrukaną grzeszność — tak jakbym umarł razem z Chrystusem RZYM. 7,4. Wymogom Bożej świętości stało się zadość. Między Bogiem i mną zaistniał pełen radości układ o pokoju — uwierzytelniony w osobie Jego syna RZYM. 5,1.4. Byliśmy z Bogiem pogodzeni. []

Z początku było mi to bardzo trudno pojąć — niewiarygodną tego wszystkiego prostotę. Nagle mi się wydało, że cały ów plan Niebios jest trochę kłopotliwy dla mojej logiki i trochę upokarzający ze względu na przyjaciół, przed którymi często usprawiedliwiałem swoje złe przyzwyczajenia, jakie to one skomplikowane („Nie macie pojęcia co ja teraz przeżywam!” ). Teraz droga wyjścia była prosta i ta prostota wręcz mnie upokarzała. Chociaż nigdy dotąd nie rozumiałem Ewangelii tak, jak ją zacząłem pojmować teraz, przecież napotykałem na jej wskazówki przez całą długą drogę.

Reagowałem jednak oporem na tego rodzaju rozumowanie jako — tanie. Wydawało mi się po prostu, że takie rozwiązanie nie dawało okazji sprawdzić się człowiekowi, toteż podejrzewałem, że jego zwolennicy nauczali tak dlatego, żeby mieć wymówkę, iż nadal trwają w grzechach.

Ale odkryłem, że to przeciwieństwo było prawdziwe. Dzięki ufności, z którą stawałem teraz przed Bogiem i nadchodzącym sądem, ten mój straszliwy smutek wewnętrzny, który blokował mi dotąd drogę — wreszcie się skończył. Moja grzeszna natura, która przedtem wydawała mi się pokrewna wielkiej próżni, ukazała mi się w nowym świetle. No bo jeśli Bóg uśmiercił ją w chwili śmierci Chrystusa, to czemuż bym ja nie miał przez wiarę uczynić tego samego? RZYM. 6,1-3?

Daleki od tego, żeby się czuć wolnym ku swojemu zadowoleniu, poczułem się wreszcie wolny na tyle, by spojrzeć w górę, wolny od tego, żeby ciągle być zaabsorbowanym światem i jego potrzebami. Owa wolność, którą przyniósł Chrystus, nie była wolnością czynienia tego, co chciałem, ale wolnością stania się wreszcie czymś. Teraz już wiedziałem, że mieć Chrystusa znaczyło również mieć Ducha Świętego, skoro Chrystus daje wszystko, jeśli daje siebie.

Dzięki Duchowi Świętemu byłem teraz tak wolnym, że mogłem się stać podobnym do Chrystusa, już bez obawy, że moja niemożliwość sprostania Jemu przyniesie mi potępienie. Bo Chrystus, jak wierzyłem, był, po pierwsze, moją pokutą za grzech, a po drugie, był moim przykładem. Wzrost nie następował (i rzeczywiście nie odbywa się) bez walki, ale nie ma co się bać walki.

Perfekcjonizm, tak jak go poprzednio rozumiałem, odrzuciłem całkowicie, to znaczy, nie wierzyłem już, że samo dzieło Ducha świętego mogłoby ostatecznie stworzyć we mnie zrównanie się z Bożym doskonałym prawem i w ten oto sposób spełnić warunek wejścia do Królestwa Bożego. []

Ale jednak biblijna nauka o doskonałości, której się teraz trzymałem — to nieustanne zaufanie do nieprzerwanie ogarniającego mnie przebaczenia Chrystusowego i usprawiedliwienia, które wychodzi naprzeciw mojej niedoskonałości, a jest kombinacją zaufania, co pozwala Duchowi Świętemu upodobnić mnie do Chrystusa.

Nie miałem teraz złudzeń. Wiedziałem, że nie mogę równać się z Chrystusem. To Chrystus wszystko uczynił, żeby to, co było trzeba, zrównać. Ale mogłem Go naśladować bez obawy i desperowania. Przeciwnie — z całą ufnością! Ujrzałem teraz na właściwym miejscu Ducha Świętego. Był On tam nie po to, żeby dokonać dla mnie jakiegoś uduchowionego odpokutowania, nie żeby zabezpieczyć mi „nadwyżkę” zbawienia, ale po to, żeby nieustannie wskazywać mi zadośćuczynne zasługi Chrystusowego życia dla mnie, skoro całe swoje istnienie złożyłem w Chrystusie.

Ponad wszystko inne — czyste piękno Boga poczęło przenikać do mego umysłu. Tania ewangelia? Oczywiście, że nie! W rzeczywistości droga, jak tylko droga być mogła, niewypowiedzianie — dla Boga! Jakże straszliwy musi być grzech. Jakże wielki jest cud Boga! Już nie mam przed oczami mściwego sędziego, On jest moim troskliwym Ojcem, który schylił się nade mną tak nisko, żeby wydźwignąć mnie z okrutnej otchłani i postawić na skale!

To On zamienił smutek w pieśń, a drżenie w ufność. Zaczynałem lubić w Nim ten Jego gniew i Jego złość — nie były one już skierowane przeciwko mnie, lecz przeciw złowieszczym siłom zła, które usiłują rozedrzeć człowiekowi duszę. On już teraz był moim Obrońcą i Przyjacielem, wartym tego, żeby Go naśladować za wszelką cenę.

Wróciłem, skąd wyszedłem. Zamykając w końcu i już na zawsze tamte drzwi do owego pomieszczenia w kotłowni, w którym nabawiłem się tylko lęku i frustracji, znalazłem teraz drzwi do nieba, drzwi, które otworzył przede mną Chrystus i których nikt nie może mi już zamknąć OBJ. 3,7.



A jak jest z Wami? Macie swoje drzwi, które zaprowadzą was do nieba? Ja jeszcze nie natrafiłem na takie drzwi, wiem jednak, że kiedyś je znajdę i otworzę, a co za nimi ujrzę tego nie wiem.


Post został pochwalony 0 razy
 
                 
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Forum Fanów Edyty Bartosiewicz Strona Główna » Off Topic Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Możesz pisać nowe tematy
Możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2002 phpBB Group

Created by: __ Infected-FX __
Regulamin